Kulki o smaku taro

W poprzednim wpisie wspominałam o przysmaku z Jiufen- Yam balls. To specjalność miasteczka, której koniecznie musi spróbować każdy, kto je odwiedza. Jednak ten kulkowy deser bije rekordy popularności na całej Wyspie.  Po pierwsze dlatego, że jest rzeczywiście smaczny, po drugie ma nieskończone możliwości mieszania i dopasowania składników i smaku do każdego podniebienia. Tak naprawdę tworzymy własny deser. Podawany na ciepło lub zimno, ze śmietanką, lodami, owocami, sezamem, azjatyckimi przyprawami jest dobry na każdy nastrój i każdą pogodę.

Oryginalny smak to smak słodkich ziemniaków, które nadal są obecne w każdym deserze. Ponadto zawiera on różne rodzaje fasoli i ciasto o smaku taro, czyli kolokazji jadalnej 😉 reszta to nasze „widzi mi się”.

Jeszcze parę słów o „kolokazji jadalnej” – to bulwiasta roślina, pochodząca z Azji, i uprawiana w klimacie tropikalnym,  w tym na Tajwanie. Często mylona ze słodkimi ziemniakami. Po Ra pierwszy usłyszałam i spróbowałam smaku „taro” na Tajwanie. I od tej pory go uwielbiam! Z racji lekko słodkawego posmaku, idealny składnik wszelakich deserów. Mój ulubiony to chyba lody o smaku taro.

Wracając, do kolebki Yam balls. Podczas naszej wizyty w Jiufen udaliśmy się do „świątyni” kultowego deseru: „Kulek taro babci Laii” (Grandma Lai’s Yuyuan). Po wybraniu i zamówieniu deseru, korytarz prowadził przez spiżarnię i przygotowalnię, gdzie mogliśmy podpatrzeć jak zręczne Tajwanki ugniatały ciasto, a fasola leżakowała i nasiąkała wodą. Wąski korytarzyk prowadził do sporej, ciemnej i lekko zabałaganionej od ilości turystów sali, z widokiem na zbocze miasteczka i morze. Znaczy ten widok zobaczyłam dopiero za podczas drugiej wycieczki do Jiufen, gdyż tamtego dnia niebo zaciągnięte czarnymi chmurami i strugi deszczu zachowały wszystko dla siebie. Szkoda tylko, że w tych ciemnościach nie udało mi się uchwycić uroku deseru. Ale wierzcie na słowo: gorące Yam balls podziałały na ten chłodny i deszczowy wieczór lepiej niż gorąca czekolada na listopadowy wieczór.

Bulwy taro. (Źródło: http://ca.wikipedia.org/wiki/Taro)

Yum balls na ciepło. Pod spodem, pod szklanym blatem stoły kartki z pamiątkowymi wpisami od turytów.

Leżakujące fasole

Reklama

W miasteczku dziewięciu porcji czyli Małym Szanghaju

Jedno z najbardziej urokliwych miejsc na Tajwanie. Ukryte miedzy wzgórzami, z zapierającym dech w piersiach widokiem na morze.

Do końca XIX wieku w malutkim miasteczku na zboczach gór, odciętym od reszty wyspy mieszkało 9 rodzin. Jedyną drogą transportu była droga morska. Statek nie dobijał to tego malutkiego portu zbyt często, dlatego kiedy już przypływał, to zawsze z dziewięcioma zamówionymi porcjami tego samego towaru – dla każdej z rodzin. Stąd nazwa miasteczka : 九份, czyli dziewięć porcji.

Życie w osadzie dziewięciu rodzin diametralnie zmieniło się, gdy pod jego powierzchnią znaleziono złoto.  Wieś szybko zmieniła się w tętniące życiem miasteczko, którego lata największego rozwoju przypadły na czas okupacji japońskiej. To właśnie Japończycy wybudowali profesjonalną kopalnię obóz, w którym pracowali m.in. schwytani w trakcie II WŚ alianci, w efekcie czego do 1971 wydobyli większość złóż. Pozostawili jednak po sobie architekturę i zwyczaje, które w Jiufen są widoczne i kultywowane do dziś.

Po ogołoceniu tych terenów ze złota, miasteczko zostało nieco zapomniane. Jednak do czasu. Pozostał wąskie uliczki i malownicze usytuowanie wioski stały się wdzięczną scenerią dla kręconych tam filmów. (Jeden z nich „Miasto smutku” został nagrodzony na festiwalu w Wenecji i opowiadał o historii wydarzenia zwanego „2 2 8”, czyli krwawej masakrze po antyrządowym powstaniu w 1947 roku)

Nostalgiczne scenerie szybko zachwyciły widzów i Jiufen znów wrócił do łask.

Obecnie to pełne życia i turystów miejsce pełne malutkich restauracji, sklepików z lokalnymi specjałami i japońskimi pamiątkami. Kawałek dalej, wśród soczyście zielonych wzgórz kryje się przerobiona na muzeum kopalnia złota i pozostałości po japońskich osadnikach. Główna ulica zwana Old Street to wąziutka, gwarna i kolorowa uliczka pełna dźwięków i zapachów. Prowadzi do punktu widokowego i najładniejszej części miasteczka – z tradycyjnymi ozdobami i starymi budynkami, które przypominają scenerię rodem z książki „Wyznania gejszy”. W trakcie spaceru kuszą liczne herbaciarnie, pieczone gęsi albo deser zwany Yam Ball. Potem możemy wybrać się na jeden z wielu okolicznych traktów spacerowych, choć większość z nich wiedzie po górach, więc w upalnej i dusznej pogodzie to nie lada spacer.

Można też wybrać się na spacer z miasteczka do kopalni – ale to kilka ładnych kilometrów, dlatego bardziej polecam złapać autobus a siły i czas wykorzystać na spacer po okolicznych górach, gdyż widok to lepsza nagroda niż nawet tysiąc spalonych kalorii 😉

 I choć o nostalgię w dzisiejszym Jiufen trudno, to urokliwe wąskie uliczki i romantyczne górskie szlaki nadal wzbudzają sympatię. 





Obiad na huśtawce w krainie pluszaków

Było już o śmierdzącym tofu, jadalnych bratkach  i restauracji w toalecie. Jak widzicie różnorodność smaków i pomysłów jest tu ogromna, więc możemy mieć pewność, że albo zjemy coś specjalnego, a jeśli nie, to przynajmniej w specjalnym miejscu.

Kiedyś przypadkiem trafiliśmy na piętro, do sklepu z ogromnymi pluszakami, który okazał się przy okazji … restauracją.

Wąziutka klatka schodowa z wysokimi, czerwonymi stopniami prowadziła na piętro, do dużej, zacienionej sali, która wydawała się nieco ospała i leniwa. Dobre parę minut błąkaliśmy się pomiędzy wszelakiej maści i wielkości pluszowymi  lwami, pandami i hello kitty, zanim zupełnie zagubiliśmy się w przeznaczeniu tego miejsca. Czyściutkie wnętrze pachnące nowymi pluszakami zupełnie nie komponowały się ze stolikami pokrytymi kraciastą ceratą. Dodatkowo zbici z tropu zwisającymi z sufitu huśtawkami, zapytaliśmy o pomoc.

Okazało się, że to bezwonne i bezludne jak na otaczająca go dzielnicę miejsce, było sklepem z zabawkami, obok których można było zjeść obiad, lub restauracją, w której można było nabyć maskotkę. Co ciekawe wszystkie zabawki były czyściutkie i pachnące. Nie miały na sobie śladów uczucia rozdawanego wszystkiemu dookoła za pomocą umorusanego pyszczka i lepiących łapek rozkosznych trzylatków. Dzieci grzecznie siedziały przy stoliku, próbując przełknąć ziemniaki curry bez smaku.

Za gąszczem maskotek znaleźliśmy przeuroczą enklawę ciszy oddzieloną  grubą szybą od tętniącej życiem ulicy. Przy niewielkim stoliku zwisały z dwóch stron huśtawki obwinięte sztucznym bluszczem, które sprawiały wrażenie Tajemniczego Ogrodu z pluszakami zamiast kwiatów.

I tak jak napisałam na początku – na Tajwanie jeśli nie specjalne danie, to przynajmniej w specjalnym miejscu 🙂


Wiśnie kwitną nie tylko w Japonii.

Owszem, może to na ten koszmarnie drogi kraj, stolice kontrastu między tradycją a nowoczesnością, pięknem a oszpeceniem, ale przede wszystkim stolicę sushi mówi się kraj kwitnącej wiśni, ale biało- różowe pączki czują się dobrze i także w innych częściach Azji i Świata.

Z języka japońskiego Sakura to nazwa ozdobnych drzew wiśniowych i ich kwiatów. Jednak słowo to znane jest też dobrze na Tajwanie. Co roku na wiosnę w okolicach kwietnia, w kilku miejscach wyspy na kilka tygodni rozkwitają puchate obłoki i soczyste girlandy kwiatów wiśni – od śnieżno białych do amarantowych. Najpiękniejsze drzewa, a zarazem najwięcej turystów co roku gromadzi  park narodowy  Yangminshan, oraz Wulai, Góry Alishan i okolice Sun Moon Lake.

Jednak pomiędzy japońską a tajwańską Sakurą jest spora różnica. Nie w wyglądzie, a w obrosłej wokół tego wydarzenia tradycji lub jej braku. W Japonii kwitnienie wiśni to specjalny czas, w którym rodziny i przyjaciele gromadzą się razem by podziwiać te puchate i ubarwione niczym słodka wata cukrowa korony drzew, siadają pod nimi śpiewając, jedząc i pijąc do późnego wieczora. Zwyczaj ten zwany jest Hanami,  i trwa przekazywany przez pokolenia  tak już od ponad tysiąca lat. (W tym miejscu gorąco polecam obejrzenie filmu: „Hanami- Kwiat wiśni” – niesamowicie wzruszającego, ale i niełatwego melodramatu, którego akcja częściowo dzieje się w Japonii)

 Na Tajwanie z kolei, Sakura ma wymiar trochę tak jak wszystko inne tutaj: zatłoczone, w kolejce, z błyskiem fleszy i okraszone obficie turystami z Chin lądowych. Czyli takie przeżywanie jak owce na redyku.

Owszem, my także staliśmy się niechlubną częścią tego kuriozalnego krajobrazu. Bo oto każdy przyjeżdża z zamiarem ujrzenia przepięknych drzew, romantycznego spaceru i widoków zapierających dech w piersiach, a znajduje głównie innych ciekawskich. Choć turyści z Chin pewnie takich proporcji spodziewają się wszędzie. Niemniej dość żałośnie wyglądało te kilka biednych drzewek obskakanych przez kilkuset turystów dziennie, z których każdy musiał mieć z nimi zdjęcie… Ale na to chyba już nie poradzimy – potrzeba więcej Sakury, albo większego niżu demograficznego.

Niemniej udało nam się dostrzec w tym całym zamieszaniu piękno i subtelność z jaką kwitły kwiaty wiśni. Piękne i delikatne, na tle wysokich i zamglonych gór wyglądały na jeszcze bardziej bezbronne i ulotne.  Magia.




***

Długo myślałam co dziś napisać. Ale wiem, że cokolwiek tu wklepię, to nie pomoże poczuć się lepiej, ani nie wysuszy łez w oczach.  Choć jest jeszcze wiele miejsc, ludzi, smaków i przygód, o których chcę opowiedzieć, to dziś opuszczam Tajwan i nostalgiczna nuta sama ciśnie się do głowy.

Mój niegdyś przytulny pokoik z uroczym widokiem na góry, dziś zionie pustką. Tylko walizka trzyma wszystkie wspomnienia szczelnie zamknięte.

Ta maleńka wyspa, o której nigdy wcześniej nie myślałam stała się dla mnie Domem przez ostatni rok, a ludzie których spotkałam na mojej drodze na zawsze pozostaną ze nmą. I choć nie raz było ciężko, smutno albo i samotnie, nie żałuje ani jednej chwili spędzonej na tym Krańcu Świata, który pokochałam.

To był dobry rok i dobrzy ludzie wokół mnie. Tylko teraz tak dziwnie i oczy całe zapłakane. 

Ale choć jest jeszcze tyle mniejsc zo zobaczenia i ludzi do poznania, obiecuję, że tu jeszcze wrócę.

Do zobaczenia wkrótce, Tajpej!

A teraz czas do Domu. 

 

 

 

 

Tajfun

Tajfun, to na Tajwanie zjawisko powszechne jak u nas powódź. Albo nawet bardziej. Co roku przez Wyspę,  lub w jej okolicy przetacza się kilkanaście takich cylkonów, z czego większość jednak – poza wzmożonymi opadami i załamaniem pogody – nie powoduje większych strat czy utrudnień w codziennym życiu. Od począku tego roku wyspę odwiedziło 9 tajfunów, z czego odczuwalne były dwa- wczorajszy i jeden sprzed miesiąca. Z tym, że ten poprzedni to była raczej sama powódź. Dlatego nie do końca braliśmy na serio ostrzeżenia naszej nauczycielki, która tak i wczoraj, ale  i codziennie gdy temperatura przekracza 35 ostrzega nas przed niebezpieczeństwem, radzi zrobić zapasy żywności, nabyć latarki i nie opuszczać domu.

Okazuje się, że tym razem miała troszkę racji. Wczorajszy tajfun Saola, poruszający się powoli i z wielką siłą, omsknął się dokładnie o północno-wschodni kraniec wyspy, powodójąc rzeczywisty kataklizm.

Ja mieszkam na południu Tajpej  – ok. dwie godziny drogi od samego wybrzeża, dlatego w tej okolicy zniszczenia są niewielkie – poddopienia niektórych budynków, połamane drzewa, pałętające się wszędzie gałęzie i wezbrane rzeki. Na kampusie niektóre uliczki zamieniły się wręcz w zielone dywany – zielone od pozrywanych liści. Mimo tego musze przyznać, że ostetniej nocy nie spałam najlepiej – wiuchający wicher i trzaskające o moje okna ogromne krople deszczu, budziły mnie co godzinę napawając niepokojem. Ale po 3 nad ranem apogeum minęło. Choć tajfun porusza się powoli, dlatego dziś przez cały dzień pada deszcz i prognozuje się, że będzie padał tak do jutra.

Jednak znacznie gorzej sytuacja ma się w północno – wschodniej części wyspy: tajfun przechodzący nad oceanem spowodował ogromną falę uderzeniowa, która w nocy bardzo szybko dotarła do takich miast jak Yilan czy Hulanien, powodując regularne powodzie i krajobraz  przywodzący na myśl obrazki z 97 roku.

W 14 miastach i okręgach zostały zamknięte wszytskie szkoły, biura i publiczne urzędy. We czwartek, normalnie ruchliwe ulice w stolicy, były wyludnione w godzinach porannego szczytu, tylko załoga oczyszczania miasta pracowała, aby usunąć z ulic  setki drzew i gałęzi ściętych w nocy.

Saola poruszał się powoli znad Filipin, gdzie spowodował śmierć 23 osób. Na Tajwanie mówi się o 7 ofiarach.

Na co dzień czasem narzekam, że do swojego akademika muszę gramolić się pod górę przez 15minut, ale przynajmniej żadna fala uderzeniowa mi nie grozi, a cały ten  bałagan mam szczęście oglądać z góry.

Specjalna strona internetowa prowadzona przez biuro ds. tajfunów, na bieżąca podaje wszelkie informacje, zarządzenia i zdjęcia.

 

Wczorajsza wędrówka tajfunu:  nadciągający z Filipin tajfun, przesuwa się obecnie na północ, w stronę Chin kontynentalnych. Dziś o 23.00 czasu lokalnego Saola powinna być już w połowie drogi nad kontynent.

Zdjęcie prognozuje kolejne etapy podróży tajfunu: dziś 0 16 powinien przetaczać się nad północną częścią wyspy, nad Chiny powinien dotrzeć jutro ok 14.

Położenie Saoli ze zdjęć satelitarnych. Pod Koreą i Japonią grasuje kolejny, nazwany Damrey.


Obecne opady powodują wzmaganie się powodzi, niszczenie upraw oraz lawiny błotne w centralnej części kraju.


Latająca ryba albo historia człowieka, który gapił się na kozy, czyli gdzie są orchidee?

Mimo, że Tajwan sam do wielkich wysp nie należy, to jeszcze znajduje się w „posiadaniu” garści mniejszych wybryków wulkanicznych. Wybraliśmy się na – podobno – najpiękniejszy z nich. Jak reklamował Wyspę Orchidei mój profesor od antropologii, miało to być miejsce idylliczne, cudowne i zatrzymane w czasie dziesiatki lat temu. Na plaży, obok skwierczących nad ogniem latajacych ryb, mieli siedzieć starcy śpiewajcy rzewne melodie o czasach okupacji  japońskiej i amerykańskiej.

Dziwne było to, bo wyspa Orchidei, na którą trafiliśmy my – była zgoła inna, choć w swym uroku i zacofaniu – niezapomniana.

Z pewnoscią niezapomiany był też trzygodninny rejs do niej, w trakcie którego pokonaliśmy zaledwie 70 km. Oj, woreczki pierwszej pomocy były dorze zaplanowanym przedsięwzięciem.

Okazuje się, że ta niewielka wyspa, to długie pasmo gór wulkanicznych z jedną oplatającą je drogą ciągnącą się dookoła przez 50 kilometrów, i sześcioma niewielkimi wioskami rzuconymi gdzieś u podnóża gór. To także rodzima wyspa dla plemienia Dahwu (zwanego też Yami), które liczy sobie 2000 członków i tym samym jest najmniejszym rdzennym plemieniem Tajwaniu.

Z wyspą Orchidei należy kojarzyć przede wszystkim trzy rzeczy, ale żadna z nich to orchidea.

Pierwszą specjalnością wyspy są latające ryby! Takie z prawdziwymi skrzydłami, które może nie latają sobie nad górami jak motyle, ale często wyskakują z wody i przebywają kawałek swej chaotycznej drogi do nikąd w powietrzu. Takie latanie nasila się na wiosnę, kiedy to odbywa się lokalny festiwal i połowy w tradycyjnych łodziach. No i te łodzie to kolejny element lokalnej kultury plemiannej. Rzeźbione z jednego kawałka drewna i starannie ozdabiane są chlubą każdej posiadającej je rodziny. Ale także dotknięte na lądzie przez kobietę niechybnie przynoszą nieszczęście. Może niekoniecznie na miarę Wielkiej Dżumy Mediolańskiej, a bardziej złamanego paznocia jak sądzę, ale to tylko moje przypuszczenia.

No i trzecia cecha charakterystyczna wyspy – nijak związana z czymkolwiek – kozy. Podczas kilku dni spędzonych na wyspie  spotkaliśmy ich węcej niż mieszkających tam ludzi. Ciekawe jak tam dotarły?

Wyspa to podobno miejsce, gdzie zatrzymał się czas. Ja do takich opini się nie posuwam, ale skłonna jestem przyzać, że zegary chodzą wolniej. Oj mało jest już tak prawdziwie rdzennych miejsc, gdzie zamiast wysprzątanych dla turystów pokoi gościnnych i śmieci na plaży spotkamy ciemnoskórych aborygenów tańcących wokoło ogniska. Ale jednak Pan Yami jedzący kolacje przy jednym stoliku z gigantycznym knurem, też jest  obrazkiem zgoła innym niż te nasze europejskie pejzaże. Cieszy więc i to : )

A tak w ogóle – gdzie są orchidee?


Yeliu

Zaledwie godzinę drogi od Tajpej, Wyspa dobiega swego nieuchronnego końca i odpycha nieustanne ataki fal morza Wschodniochińskiego, które to niejeden zjadacz ryżu w poszukiwaniu wolności i ucieczki od ucisku państwa na lądzie, próbował przepłynąć. Jeden z pięknięszych fragmentów lini brzegowej leży w Yeliu – ten rozciągający się na kilka kilometrów geo-park, to obszar o bajecznych formach skalnych w kolorze pustyni.

Niestety całą zabawę psują jak zazwyczaj, nieco irytyjący – tak ilością jak i jakością – turyści z Chin kontynentalnych, którzy koszystając z sezonu urlopowego sukcesywnie zalewają naszą małą wysepkę.

Ale nie o nich mowa – to o skałki dziś chodziło : )


 

(Bez)kultura jedzenia?

Dziś trochę o tym, nie tyle CO, ale JAK się tu jada. Tradycyjny tajwański obiad, to jeden z elementów lokalnej kultury, do którego trzeba się przełamać. Nie mówię o takim codziennym lunchu, gdzie idzie się do restauracji (bo tu rzadko jada się w domu, lokalne jedzenie jest wszechobecne i bardzo niedrogie), ale o tradycyjnej kolacji, czyli coś jak nasze rodzinne biesiady przy schabowym, sałatce ziemniaczanej i wódce ze śledzikiem na imieninach cioci Teresy.

Otóż zasiada się do wielkiego, okrągłego stołu, na środku którego zazwyczaj znajduje się drewniane koło, na którym to z kolei lądują wszystkie potrawy. Koło się obraca, tak by biesiadnicy ze swobodą mogli spróbować każdego dania, a nie wstawać za każdym razem, albo maczać rękaw w talerzu sąsiada. Wszystkiego bierze się po trosze, do własnej miseczki z ryżem, i zajada pałeczkami.

I do tego miejsca jest jeszcze normalnie. Potem zaczęły się dla mnie schody. Znaczy pewnie nie wszyscy mają z tym problem, ale moja Mama i jej zwiększona wrażliwość estetyczna całe życie pokazują mi jaka jest różnica między jedzeniem, a jadaniem (eating&dining) i obecnie nawet łażąc gdzieś po górach, lubię sobie wsunąć kajzerkę z serkiem wiejskim przy czujnym oku łabędzia z serwetki. (Usłyszałam już, że zaczynam niebezpiecznie upodabniać się do Moniki z Przyjaciół albo Sheldona z The Big Bang Theory)

Ale powoli mi przechodzi. Otóż okazuje się, że tutejszy sposób jedzenia jest tyle niewyrafinowany, co wygodny.

Zasada nr 1 – śmieci zwyczajowo rzuca się pod stół.

Zasada nr 2 – wszelkie obierki, kości, skorupki odkłada się tak po prostu na stół, obok miseczki

Zasada nr 3 – jeśli coś przeżuważ i to coś akurat ma kość, skórę albo coś innego nie wartego jedzenia – bez pardonu wypluwasz to przed siebie. Oczywiście nie na osobę siedząca naprzeciwko, tylko obok miseczki z ryżem. I tworzysz w ten sposób swój mały kompostnk.

Zasada nr 4 – jeśli w twojej miseczce jest resztka ryżu, a ty masz akurat ochotę nalać sobie zupy, to zgrabnie wytrząsach zawartość miseczki na swój kompostnk i nalewasz zupę. Proste.

Prawda jest taka, że po takim posiłku wygląda to prawie jak koryto, ale jest tak niesamowicie wygodne! Dość z niezręcznym wyciąganiem ości z ust, dość z ukradkowym odrywaniem mięsa od kości. Nie jesz – wypluwasz. Nie ma miejsca na stole – śmieci rzucasz pod.

Ja może jeszcze nie pluję, ale już usuwam zbędne części na swój mały kompostnik bez poczucia zaburzania estetyki: )

Trochę się więc boję powrotu do Domu. Podobno mama zachwycona moim poznawaniem obcych kultur, przygotowała mi już własny stół – razem z domowym inwentarzem. A co tam – jedzenie to rozkosz smaku, a serwetką z łabędzia się nie najem.  : D


Miej zęby jak Czarny

Dziś przedstawiam pastę do zębów o nazwie: „Czarny Człowiek.”  (dosłownie z chińskiego 黑人 )

Jak widać w społeczeństwie, w którym mycie i dbanie o zęby nie są jeszcze normą potrzeba nie lada chwytu : )

 

Wszędzie znajdzie się miejsce, gdzie można zrobić coś dobrego

Jak się okazuje, nie koniecznie trzeba mówić tym samym językiem, żeby dobrze się bawić. Co więcej – jest to nawet możliwe bez alkoholu.

Mój poczciwy rosyjski kumpel Misha, z którym w Wulai byłam chyba ze 20 razy, zaproponował mi kiedyś zrobienie czegoś dobrego. Pojechaliśmy więc do Wulai po raz 21. Tym razem z  kilkoma Tajwańczykami, poza zatłoczone uliczki i turytyczne szlaki.

Po męczącej wspinaczne na górę, dotarliśmy do starej, nieco obskurnej świetlicy, w której czekało na nas kilkanaście dzieciaków. Pojechaliśmy tam spędzić szalone przedpołudnie z lokalnymi dzieciakami, które nie są najlepiej zaopiekowane we własnych domach. To taka wolontaryjna świetlica środowiskowa, gdzie studenci czasem się bawią, czasem pomagają odrobić lekcje albo po prostu poświęcają uwagę dzieciakom, które nie dostają jej w domu.

Mój chiński w owym czasie sprowadzał się do umiejętności zamówienia kurczaka z ryżem, więc jakość komunikacji była na początku słaba. Ale wystarczy trochę chęci, jakaś piłka i kilka pomysłów – a można okazać tym dzieciakom nieco serducha.

Wulai

Jedno z popularniejszych miejsc na popołudniowe/ weekendowe  wypady z Tajpej. Dojeżdża tam nawet komunikacja miejska. Czyli coś jak moje Bielany – niby dojeżdża hejże empeka, ale każdy już wie,że to jednak wieś. Tak jak jakiś Bieżanów, Kliny czy jakieś Piaski Nowe.

„Wulai”, czyli po przetłumaczeniu z lokalnego dialektu „gorące źródło”, jest popularny z kilku powodów: po pierwsze jest tam rzeczywiście pięknie i odprężająco,

Ale rzedewszystkim znajdują się tam – jak nazwa wskazuje – gorące źródła, co spowodowało rozwój lokalnych „resortów” i turystyki . Sparerujac wzdłóż zadrzewionych uliczek miasteczka, docieramy do  przepięknego, 80-metrowego wodospadu, spadającego kaskadami w parującą od gorąca i turkusową od minerałów wodę. Do głównej uliczki możemy wrócić starą, miniaturową kolejką. W ramach ukulturalniania można wybrać się także do interaktywnego muzeum, opowiadającego historię plemienia Tai Ya, czyli rdzennych mieszkańcó tych okolic. Na koniec możemy przejść się główną uliczką i spróbować lokalnych przysmaków oraz ręcznie robionych pamiątek. Czekając na autobus powrotny warto przejść się na pobliski most, z którego roztacza się przepiękny widok na okolicę.

O sesjach i zdjęciach Tajwańczyków dywagacje

Pewnie każdy z  Was kojarzy widok niskiego Azjaty, w okularach i aparatem w ręku. Bo w zasadzie mieszkając w Europie ciężko mieć inny obraz Azjaty. Póki jeszcze jest na nich coś ciekawego, jakieś zdjęcia z podróży czy coś, to nie taki problem. Ale niestety robienie zdjęć każdemu obiadowi, leżącemu psu czy drzewom na kampusie to już norma. (Nie mówię, że ja jestem fotografem, ale staram się nie zamieszczać 189 zdjęć ze spaceru po najzwyczajniejszym w świecie parku. W dodatku każde z uciętymi nogami…) No i potem te tysiące takich samych, bezsensownych zdjęć zaśmiecają mi ścianę na facebooku i omija mnie np nowe zdjęcie Grycanek. A to przecież wieści  z Domu. Wystarczy już, że po roku mieszkania na Tajwanie, jak patrzę na moją stronę główną, to mało rozumiem z tego co jest napisane. Ale! Obok miliona jednakowych i przypadkowych zdjęć, czasem można znaleźć coś wartego zobaczenia, albo nawet zalajkowania!!

Okazuje się, że obecnie coraz więcej posiadaczy  lustrzanek cyfrowych zaczyna używać ich świadomie, poprzez uczestnictwo w różnorakich kursach fotografii. Nie raz trafiłam już na specjalne sesje, e których kilkunastu aspirujących fotografów tłoczyło się wokół biednej modeleczki. Ale jest to pozytywne zjawisko – rozwijamy się i staramy się by milion takich samych zdjęć było „dobrych”. Może przyjdzie i czas, że dojdą do tego, by wybrać do publikowania kilka najlepszych, a nie jednak wszystkie tysiąc.

Tak czy tak – udało mi się kiedyś trafić na całkiem ciekawe zajęcia prowadzone w muzeum. Oczywiście nie byłam członkiem grupy – tylko się doczepiłam i pstryknęłam kilka „klatek”. Nie chcę się tu bynajmniej skupić na moich zdjęciach, ale raczej na bardzo fajnych aranżacjach. Z pewnością tego dnia powstały lepsze fotografie, ale mnie podobał się sam pomysł:

O tym, kiedy chłopcom wolno nosić makijaż.

Jakiś czas temu na naszej hejże renomowanej uczeni, odbyły się zawody cheerleaderek. Nie będę już po raz kolejny zaznaczać, że to kolejny element czysto amerykańskiej kultury, zaadaptowany na lokalne warunki. Nie będę, bo w zasadzie wyszło całkiem nieźle, a już na pewno nie widziałam czegoś takiego u nas. Choć przyznać trzeba, że czasem duch dopingu rywalizujących drużyn i zagrzewania do sportowej walki ustąpił niespełnionym talentom aktorskim albo permanentnemu zdziecinnieniu niektórych uczestników. Ale jak to się mówi – jaki kraj – takie czirliderki 😉

Watro też zaznaczyć, że tutejsi studenci biorą bardzo czynny udział w życiu uczelnianym przez uczestnictwo w różnego rodzaju klubach sportowych i zainteresowań. W zasadzie każdy z nich w czymś  tak jest i od czasu do czasu trafia się im wielki dzień, jak np  festiwal kuchni świata, kiedy to studenci studiów polskich lepią pierogi, albo członkowie drużyny rugby doznają wstrząśnienia mózgu od uderzenia w murawę podczas międzyuczelnianych rozgrywek. Tak czy tak – każdy coś robi i nawet o 23 we środę z każdego krańca kampusu dobiega inna muzyka, do której – czasem nieudolnie – próbują dopasować kroki. 

Ale wracając do czirliderek. Przez dwa dni kilkanaście grup prześcigało się w najdziwniejszych czasem pomysłach na doping.

Nie do końca mogę się wypowiadać jak to wygląda w ojczyźnie czirliderek, czyli USA, ale wiarygodne źródła takie jak filmy „dziewczyny z drużyny” czy „weź tubę na próbę” każą wierzyć, że istotą czirliderowania nie do końca jest doping, ale widok słodkich, alabastrowych buź, amerykańskich ślicznotek, blond-córek zamożnych tatusiów, które z popmonami w ręku słodko uśmiechają się do kamery, Czasem zrobią szpagat. Tutejsza wizja „amerykańskiego snu każdej nastolatki” nieco odbiega od oryginału. To tutaj, to wręcz niesamowicie wyreżyserowane, całe spektakle, pełne energii, zamieszania, koloru i dźwięku, które czasem zapominają, że nie są celem samym w sobie, ale „efektem ubocznym” odbywających się akurat zawodów sportowych. Choć w zasadzie czasy się zmieniły, więc teraz samo czirliderowanie jest sportem i sztuką samą w sobie. Ale zostawmy te dywagacje i wróćmy do faktów. 

Ciekawym zjawiskiem jest obecność panów, w tym całym galimatiasie. W naszej europejskiej „macho kulturze” jest raczej nie do pomyśleni,a by chłopak był „czirliderką”, a tutaj to norma. To wynika z dwóch faktów: po pierwsze jest to dowód na to, że traktują to jako osobny sport, po drugie: w azjatyckiej kulturze bycie nieco „dziewczęcym” wcale nie jest ujmą. W zasadzie jest bardziej normą. Stąd tak wiele wątłych ciał z meszkiem nad górną wargą i torebką na ramieniu. 

Ale wracając i krótko reasumując – mnóstwo kolorów dźwięku i ruchu, motywy przewodnie (jak np Alladyn, albo Tajwan), wielu chłopaków, czasem nieco infantylnie ale zawsze miło popatrzeć, bo to co robią, robią dobrze. 

GO GO 政治大學!

Przez przypadek usunęłam z komputera kilkanaście filmików z występami. Ostał się jeden:

„Back of the tiger”

Właśnie za to kocham ten kraj – nie ważne ile już tu mieszkasz, zawsze znajdzie się coś co cię zaskoczy : D

Od razu uprzedzę ewentualnych wegetarian i innych fundamentalistycznych obrońców zwierząt – nikt tej psinie nie zrobił krzywdy. Przy 43 -stopniowym upale, sama mam ochotę zgolić sobie łeb niczym Britney kilka lat temu przy załamaniu nerwowym. Tak więc golenie tutejszych pupili to nic innego jak wyraz humanitaryzmu wobec milusińskich. Tyle, że z humorem :  )

 

Od razu skojarzyły mi się dwa klasyki. Przy czym ten drugi, chyba mniej na miejscu ; )

Tajwańska opera

W ramach odkrywania tajwańskiej kultury wybraliśmy się na operę. W zasadzie nie mam jakiś głębszych przemyśleń, bo nawet nie wiem o czym była. Trochę popiszczeli i tyle. No, może jeszcze te kilka akrobacji było spoko. Ale przyznać trzeba, że z europejską operą, to mają wspólną głównie nazwę. Muzyka, stroje, sposób odgrywania roli, opowiadane historie – wszystko jest zupełnie inne – takie bardzo, bardzo chińskie.

Z ciekawostek powiem tyle: jeśli nie wiesz czy na scenie jest akurat pan, czy pani – poznasz to nie po ilości makijażu – bo ta jest zawsze taka sama- ale po gestach rękoma – męskie ruchy są obszerniejsze, ręce odchodzą daleko od ciała, podczas gdy kobiece gesty sa bardziej zachowawcze i zamknięte. Ot, kulturowy news na dziś.

Zobaczcie sobie.

KTV, czyli narodowy sport Tajwańczyków

Gdybym miała pomyśleć o jakiejś narodowej cesze, wspólnej raczej wszystkim Tajwańczykom, to obok nieumiejętności chodzenia, będzie to talent wokalny. Zwłaszcza tutejsi aborygeni odznaczają się silnym, czystym i melodyjnym głosem.

Śpiewanie jest tu na tyle popularne, że wielu z nich posiada własny zestaw do karaoke w domu i śpiewa:

a) w domu z rodziną, w niedzielę. (wersja dla cywilizowanych potomków chińskich uciekinierów)

b) przed domem, przy popijawie, w zasadzie kiedykolwiek (rdzenni Tajwańczycy, tzw członkowie rdzennych plemion).

Ale nie każdy może sobie a to pozwolić, nie każdy chce, albo jest turystą, dlatego wymyślono KTV . To specjalne miejsca, gdzie można wynająć pokój i… śpiewać.

Za cenę od 40 do 60 zł można wynająć taki pokój w jednym z wielkich, specjalnie do tego zaprojektowanych centrów, albo mały, obskurny pokoik u kogoś w domu. Spróbowałam obydwu sposobów i obydwa mi się podobały. Te pierwsze są luksusowe, ze skórzanymi sofami, angielskimi piosenkami i otwartym bufetem : D

Te drugie nie oferują już bufetu, znajdują się czasem na tyłach czyjegoś zagraconego mieszkania, ale za to jak się zna właściciela o można przynieść tyle własnego alkoholu ile się zechce.  Tylko po angielsku raczej już nie pomuczysz…

W tym lokalnym przybytku byliśmy z drużyną Dragon Boat, no i właśnie jeden ze starszych członków załogi (jeżdżący na przemian jeeepm Pajaro i Hummerem) przyniósł tyle alkoholu ile zechcieliśmy więc wiele dokumentacji z tego nie ma. W zasadzie to i dobrze.

Ale możecie posłuchać jak wyliśmy sobie z innymi ziomami w tym bardziej cywilizowanym miejscu :  )

Holiday KTV:

otwarty bufet:

pokoje jak w hotelu:

***

Lokalne zabawy

sponsor tamtego wieczora; )

Papa

Papa wart jest swojego własnego wpisu. Chłopak, który  od pięciu lat startuje w zawodach z WenShan. Jest takim trochę liderem na łodzi i osobą kontaktową i ogarniającą zagranicznych studentów z drużyny.  Z urodzenia Tajwańczyk, z zamiłowania i charakteru Meksykanin. Odpowiedzialny, ale i nieco postrzelony, z niesamowitym talentem wokalnym. Taki mój straszy brat w Tajpej.

Pomaga kiedy tylko może – przetłumaczyć coś, znaleźć wypożyczalnie rowerów dla znajomych polaków przyjeżdżających na Tajwan, znaleźć i dogadać się z krawcem by przerobił koszulkę. Generalnie pełny pakiet.

Ale co wzruszyło mnie najbardziej, to kiedy dość poważnie uszkodziłam się w trakcie treningów (dwie nieprzespane noce – nawet nie z bólu, ale dlatego,  że nie nie byłam w stanie się położyć na łóżku i czułam jakbym miała połamane żebra) razem z trenerem zajęli się mną jak rodzina. Pod same drzwi akademika podjechali z lekarstwami, maścią i siatką owoców. ❤

Potem za na każdym treningu dbali o to bym się nie przeciążała i w ogóle 🙂

Jak dostane się do bibliotecznego komputera, to napisze po chińsku, żeby też coś zrozumiał, bo w końcu obiecałam mu ten wpis. 🙂

Godzina W, jak wyścig

No i nadszedł weekend, na który wszyscy tak długo czekaliśmy. Trudny fizycznie i logistycznie bo startowaliśmy w dwóch „miastach”: Tajpej, oraz Nowym Tajpej (na całym Tajwanie zawody odbywają tylko w 5 największych miastach z rzeką : )

Jak na ironię problem rozwiązał się sam, bo pierwszego dnia zostaliśmy z dyskwalifikowani w Tajpej, więc zostało tylko Nowej Tajpej ; )

Ale od początku:

pierwsze dwa wyścigi w Nowym Tajpej wygraliśmy z palcem w nosie. Zakwalifikowaliśmy się więc na potyczki finałowe następnego  dnia.  Zebraliśmy się więc szybko i przenieśliśmy na drugi koniec miasta, na główne miejsce obchodów Dragon Boat, nieco bardziej prestiżowe niż pozostałe – do Dazha park w Tajpej. Tam po kilku godzinach oczekiwania wreszcie nadeszła nasza kolej – byliśmy tak samo zmęczeni całym dniem i wyścigami, jak i podekscytowani tym najbliższym.  Niby nikt nie kładł na nas presji, nie krzyczał, nie mówił – „musicie wygrać”, ale dwa miesiące treningów, tego co zrobili dla nas trenerzy i wspólny duch walki same zgrzewały nas do boju i dawały poczucie obowiązku wygranej. Żeby nie zwymiotować ze stresu starałam się nie myśleć o tym że musimy wygrać, tylko krok po kroku, zadanie po zadaniu starłam się ogarnąć i skupić. A więc weszliśmy na łódź. Podpłynęliśmy na linię startu. Wyciszyliśmy się i skupiliśmy przed starem. Wystrzał. Ułamek sekundy i wiosłujemy. Na początku 15 szybkich wioseł rozpędu. Mordercze tempo i lejąca się dookoła woda. Możesz patrzeć tylko na swoje wiosło i tego przed tobą, żeby trzymać tempo. Wokoło słyszysz setki kibicujących ludzi, czujesz fale wioseł przeciwników, słyszysz równomierny, złowieszczy dźwięk ich bębna. Ale nie możesz słuchać tego wszystkiego, by nie zgubić tempa własnej łodzi. Nie możesz nawet zerknąć co dzieje się obok, by się nie pogubić i nie rozproszyć albo nie zdemotywować. Póki nie wiesz która jest twoja łódź, możesz jeszcze wszystko.  A ciekawość zżera. Nawet na maturze nie byłam tak skupiona na tym co robię – liczyło się tylko moje własne wiosło.

Na mojej wysokości słyszę bęben przeciwników, jest dobrze. Ja  jestem na końcu łodzi, bębny na początku. Wyprzedzamy ich. Nie wiem co się dzieje dalej – wszyscy krzyczą, nie słychać innych drużyn. Skup się Ząbczyk, mocniej! Trzymaj tempo! Ostatnie metry, znów przyspieszamy, urywane zgłoski trenera wybijają rytm. Zaraz łapiemy flagę! Już! Jeeest!

Jesteśmy pierwsi czy drudzy? Kto wygrał? Nikt z naszej łodzi nie wie co się dzieje. Dlaczego trener ma taki dziwny wzrok jakby nie mógł na nas patrzeć? I dlaczego w drodze powrotnej SiaoPang nie wiosłuje? Przepływamy obok widowni, salutujemy i wracamy do portu. Brakuje nam jednego wiosła. Jesteśmy zdyskwalifikowani…Nie ważne, że SiaoPang stracił je po złapaniu flagi – liczy się ile wioseł dotarło z powrotem do przystani. U nas o jedno za mało…

Gdyby nie to – wygralibyśmy wyścig.

***

Zostało nam skupić się na zawodach w nowym Tajpej. Nastroje niedzielnego poranka nie były już tak bojowe. Dało się czuć rozczarowanie z dnia poprzedniego, mimo iż każdy starał się robić dobrą minę do złej gry.

Z czasem atmosfera łagodniała, skupialiśmy się na naszym zadaniu – dać z siebie wszystko. Ale i drugi dzień nie dał nam spokoju. Już pierwszy rejs dał nam po nosie. Drugiego dnia poziom zawodów był znacznie wyższy –  tego dnia startowały tylko zwycięskie drużyny z soboty. Wiosłujemy więc. Znów nie wiem, którzy jesteśmy, nie patrze dookoła, nie wiem gdzie jest meta – wiosłuje. Wiem tylko, że już blisko końca. Nagle coś potwornie zatelepało łodzią i moja krawędź nabrała sporo wody. Co się dzieje? Patrze w bok: mężczyzna, który leżał na przodzie łodzi by zerwać flagę leży w wodzie… No to koniec myślę… Ale na łodzi małe zamieszanie, nikt jeszcze nie wygląda na specjalnie załamanego. Okazało się, ze złapaliśmy flagę, a zawodnik wpadł do wody, bo… złamała się drewniana głowa smoka. Nie nasza wina. Uff… wygraliśmy to!

Kolejny rejs, z kolejnymi zwycięskimi drużynami. Tym razem byliśmy drudzy na cztery drużyny.

Ostatni rejs. Stoimy w linii przed wejściem na łódź. Obok nas dwie męskie drużyny. Wyglądają na dobrze przygotowanych i wytrenowanych. łącznie czterdziestu chłopa. Nie będzie łatwo. Czekamy na ostatnią drużynę do kompletu. Wchodzą. Każdy metr osiemdziesiąt, opalony, identyczne stroje, sportowe okulary, superlekkie plastikowe wiosła. Startujemy obok strażaków…

Na linii mety cisza. Tym razem Emi zamieniona przez mężczyznę – jestem na łodzi sama. Napięcie takie, że powietrze można ciosać. Pięć minut do startu. Czekamy, nikt się nie odzywa. Strażacy patrzą przed siebie. Tylko ja wpatruje się z zadziorną miną w jednego z nich, który z szacunkiem skinął mi głową. Odpowiedziałam tym samym.

Start! Ruszamy, ale coś jest nie tak, nie da się wiosłować, woda wlewa się przez burtę. To strażacy  ruszyli z impetem równym motorówce ze słonecznego patrolu. Po ptakach. Ale nie można się poddać – płyniemy dalej, z nadprogramową wodą, zmagając się z falami. Strażacy dawno na mecie, my wciąż płyniemy. Byliśmy trzeci. Ale w drodze powrotnej, przepływając koło strażaków zobaczyłam jak ten sam, z którym wymieniłam wcześniej spojrzenia, znów skłonił się z szacunkiem. Odwdzięczyłam się tym samym.

Finalnie zajęliśmy 7 miejsce. O ironio legendarni strażacy byli na podium trzeci, bo jak się okazało, były jeszcze lepsze drużyny.

Jestem z siebie dumna – mimo, iż nie otwieraliśmy szampana na scenie tak jak sobie marzyłam, to zrobiliśmy kawał dobrej roboty. Cieszy mnie też to, że byłam na łodzi w każdym z pięciu rejsów (a Emi nie).

Drużyny zazwyczaj liczą dużo więcej niż te dwadzieścia miejsc na łódce. Ale tylko ci, którzy zasłużyli przez sumienne trenowanie i są wystarczająco dobrzy, zostają przez trenera wybrani do składu. Nawet u nas kilku chłopaków nie wzięło udziału w żadnym z rejsów. Nawet kolejne zerwanie mięśni i wiosłowanie na mocnych środkach przeciwbólowych było tego warte 🙂

ush!

W oczekiwaniu na naszą kolej:

Ostatni wyścig – o wszystko. Jestem jedyną babą na łódce 😀

Tradycyjne danie festiwalu – ryżowe pierogi zawinięte w liść bambusa:




wygrany wyscig – Film Victora na Facebooku

W drodze na łódź

Powrót z mety po jednym z wygranych wyścigów:

Wyścig z najlepszymi, przedostatni w całych zawodach.

Tak kocha się swoją drużynę:

Trybuny:

Jak drużyna narodowa

Cel był jeden – zdobyć jak najwyższe miejsce w zawodach. Nasza drużyna, składająca się głównie z lokalnych mężczyzn, z pewnością nie była nastawiona na zabawę. Ale wspólny cel i odpowiednie środki finansowe sprawiły, że w trakcie dwóch miesięcy przygotowań, bawiliśmy się i zżyliśmy ze sobą lepiej niż niejedna luzacka drużyna. I to chyba było najcenniejsze: )

Otóż, każda drużyna trenuje wg własnego „widzi mi się” lub planu. Niektórzy raz w tygodniu, niektórzy w ogóle (np. jak drużyna studentów z Gambii, która po raz pierwszy na łódź wsiadła w dniu zawodów, tak więc nawet nie dopłynęli na linię startu. Nie wiem czy bardziej  śmieszne, smutne czy żenujące…), niektórzy cisną jak my – codziennie dwa miesiące. Ale są i drużyny, które traktują to jeszcze bardziej serio. Np. Drużyna strażaków. W styczniu każdego roku lokalna straż pożarna wybiera 60 najbardziej rosłych i opalonych osiłków, by Ci zrównali z poziomem mułu rzecznego inne drużyny. Od stycznia owi wybrańcy przestają pracowac jako strażacy, a pracują jako zawodnicy Dragon Boat. Codziennie kilka godzin różnorodnego treningu to ich zadanie na kolejne 6 miesięcy. Oczywiście dostają za to regularną pensję. Może i miło jest potem na nich sobie popatrzeć – każdy wysoki, ładnie zbudowany i opalony. Ale z pewnością nie wtedy, kiedy siedzą na łódce obok, a Ty już wiesz, że ze swojej możesz w zasadzie zejść.

W każdym razie nasi trenerzy obrali złoty środek. Zaczęliśmy trenować dwa miesiące przed zawodami. Przez pierwsze 30 dni ćwiczyliśmy na specjalnym kontenerze, jeszcze nie na rzece. I dobrze, bo był to okres tajfunów, więc często lało.

Miesiąc przed zawodami przenieśliśmy się na rzekę. Do dziś nie wierzą, że wstawałam przez ten czas codziennie o 5 rano, żeby razem z kilkudziesięcioma innymi wariatami wiosłować łódkę, a potem ledwo przytomna szłam na zajęcia z chińskiego na 8 rano… Niemniej nadal twierdzę, że było warto : )

Ale wracając do tytuły wpisu – no właśnie, tak dokładnie się czuliśmy. Treningi same w sobie były dość wymagające, ale za to trenerzy dbali o nas jak o własne dzieci. Jednego z nich nazywam moim tajwańskim papą 😉 (rubaszna pani z akademikowej stołówki to dla zagranicznych studentów taka Tajwańska mama 😉

Co takiego robili?

Zawsze, wszędzie zabierali nas samochodami – my mieliśmy tylko wyjść pod akademiki – oni nas zawozili i odwozili. Po każdym treningu jedliśmy razem śniadanie i dobrze się bawiliśmy, co jakiś czas zabierali nas na wielkie, tajwańskie kolacje (dzięki nim jadłam naprawdę tradycyjne rzeczy i przekonałam się do tajwańskiego jedzenia, które jest pyszne), jeździliśmy na wycieczki do pobliskich miast, na gorące źródła, MASAŻE (w całym swoim ponad dwudziestoletnim życiu miałam mnij masaży niż w ciągu tych dwóch miesięcy…), festiwal bambusa, karaoke, wspólne picie, a po zawodach zabrali nas do największego na wyspie parku wodnego. Ponadto zawsze kiedy wpadaliśmy do biura trenera na pogawędkę, dostawaliśmy świeże owoce albo pyszne słodycze. Ponadto zajęli się mną jak rodzina, kiedy dość poważnie zepsułam swoje mięśnie na treningach. Bajka.

Powiem, że nawet trochę tęsknie za tymi porannymi treningami i wspólnie spędzanym czasie na łódce zaraz po wschodzie słońca i wśród pięknej scenerii Xindian. Ale nic nie może trwać wiecznie. Nareszcie można zabalować wieczorem. Bo uwieżcie – wiosłować po całej nocy picia i tańczenia łatwo nie jest : )

Początki:

Po ostatnim treningu i szaleństwie w rzece:

Ostatni trening – inny niż do tej pory 😉


Treningi:

Okolica Xindian:


Jak to wygląda tak naprawdę: